11 października 2012

Rozdział 30

Ten rozdział jest właśnie dla Ciebie, bo Ty to dałaś mi siłę by wytrwać do końca.

*około pięciu lat później*
- O mój Boże! - zza pleców dobiegł mnie bardzo piskliwy dziewczęcy głos. - Ty jesteś Harry Styles, tak? - odwróciłem się do niej i zobaczyłem, jak radość na jej twarzy, ustępuje miejsca przerażeniu. - Ja, ja...
I uciekła. Nie dziwię się jej. Poczęstowałem ją bowiem miną człowieka palącego się na stosie, którą serwowałem wszystkim, którzy zaczepiali mnie na ulicy. Blizny nie zmieniły najwyraźniej mojej twarzy na tyle, bym mógł zostawać nierozpoznawany przez byłych fanów.
Naciągnąłem kaptur jeszcze bardziej na głowę, a na nos wcisnąłem okulary przeciwsłoneczne. W wyniku gorączkowego gmerania w kieszeniach, udało mi się znaleźć jednego, wyjątkowo pogniecionego papierosa, którego odpaliłem drżącymi rękoma. Zaciągnąłem się z ulgą i wydmuchałem dym prosto w twarz nadchodzącego z lewej strony mężczyzny w garniturze, który spojrzał na mnie z wyraźną niechęcią i oddalił się szybko. Zresztą nie on jedyny.
Samotny, opuszczony, niechciany przez nikogo... Sam byłem sobie zresztą winny - zraziłem sobie wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób próbowali mi pomóc. Chcieli pewnie jakoś wspomóc. W końcu straciłem dziewczynę, straciłem przyjaciół. Na pewno uważali, że tak trzeba. Litowali się nademną. A ja tej litości nie chciałem.
Może gdybym jednak przyjął tą pomoc nie stoczyłbym się na samo dno? Wsparcie jest bardzo, bardzo ważne. Tak właściwie to bez niego ani rusz. Cóż... szkoda, że domyśliłem się tego dopiero, kiedy było już po wszystkim.
Zaczęło się niewinne. Oczywiście jeśli bulimię i anoreksję można tak nazwać. Zaczęło się to... zaraz po wyjściu ze szpitala. Kiedy zobaczyłem w lustrze, znienawidziłem samego siebie. Byłem chudy, zbyt chudy, ale dla siebie jednak niewystarczająco. Głodówki, wymioty, intensywne ćwiczenia - od tej pory tak wyglądał plan mojego perfekcyjnie zaplanowanego dnia. Dzięki temu w pewnym stopniu udało uciec mi się od wspomnień ciągle meczących mój umysł. Ale tylko w pewnym stopniu.
Moją przypadłość zdołałem ukryć w tajemnicy jedynie przez pół roku, może nawet mniej. Nie pamiętam zbyt dobrze tamtego dnia. Jedynie krzyki lekarzy i zapłakaną twarz mamy udało mi się jakoś zatrzymać w pamięci, ale nawet te wspomnienia były jakoś dziwnie wyblakłe. Pamiętam jeszcze... Nie, na pamiętam już nic. Następne wspomnienie pojawiło się dopiero po jakimś tygodniu. A później było już tylko długie leczenie psychoterapeutyczne.
Na początku było dobrze. Zebrałem nawet siły by pojechać na groby chłopaków i Cassie. Dobra, nie zrobiłem tego z własnej woli. Moja terapeutka uznała, że ta "pielgrzymka", jakim mianem określiła moją przygodę, sprawi, że poczuję się lepiej. Miała rację, bowiem ta wizyta przyniosła mi niespodziewaną ulgę. Zrozumiałem, że śmierć jest nieuchronna i każdy prędzej czy później stanie przed obliczem Pana. A oni są na pewno o wiele szczęśliwsi...
Jednak półtora roku później, moje podejście do tej sprawy nabrało gwałtownego zwrotu. Dlaczego? Krótko mówiąc, nie potrafiłem się odnaleźć w nowej sytuacji, a ból po stracie przyjaciół i dziewczyny powrócił ze zdwojoną siłą. W dodatku, Gemma zaszła w ciążę i cała uwaga rodziny skupiła się na niej, więc nikt nie zauważył, że zaczęło dziać się ze mną coś dziwnego. I może nawet jednym z tego przyczyn, był właśnie kompletny brak zainteresowania.
Cięcia pojawiały się na całym ciele, począwszy od nadgarstków, a skończywszy na nogach. Nie raz pozwalały odpłynąć od rzeczywistości. Miałem nawet coś w rodzaju omamów, bo ukazywały mi się mgliste postacie chłopaków i Cassie, które krzyczały na mnie bym się opamiętał. Jednak wiedziałem dobrze, że są wytworem mojej wyobraźni, więc skutecznie je ignorowałem. A poziomych, krwawych kresek było coraz więcej...
Ale podobnie jak poprzednim razem z tej tajemnicy również nie udało mi się ukryć przez światem. Zostałem wysłany do szpitala psychiatrycznego, gdzie spędziłem dwa miesiące na oddziale intensywnej terapii, ponieważ wykryto u mnie bardzo silną depresję i taki sam okres czasu na normalnym oddziale. Tam w końcu mogłem spotkać się z mamą. Bardzo płakała. I to nie tylko z mojego powodu...
Było tak samo jak z chłopakami i Cassie. Odrzucałem od siebie myśl, że moja siostra może już nie żyć. Ale podobnie jak w pozostałych przypadkach okazało się to bolesną prawdą.
Umarła przy porodzie. Umarła przy porodzie, bo wybrała życie dziecka zamiast swojego. Umarła, bo chciała, żeby dziecko które w sobie nosiła mogło wieść dalsze życie. Miało wychować się bez matki i bez ojca, bowiem koleś który nim był go nie chciał, ale najważniejszy był fakt, że żył.
Psychiatrzy dziwili się, dlaczego po tym wizycie mamy tak gwałtownie mi się polepszyło. Dla mnie było to proste - chciałem pomóc mamie w wychowywaniu małego Tom'a. Wiedziałem dobrze, jak bardzo jest tym przytłoczona. Zbyt wiele zdarzyło się dla niej w zbyt krótkim czasie - dwa razy prawie straciła syna, a później zmarła jej córka, zostawiając po sobie na tym świecie jedynie małą, bezbronną istotkę. Musiałem jej pomóc.
A wiec pomagałem. Najlepiej jak mogłem, wkładając w to całe serce i każdą wolną chwilę. Chciałem, żeby chłopiec wyrósł na pożądnego człowieka i żeby śmierć jego matki nie poszła na marne. Wiedziałem dobrze, że Gemma patrzy na nas teraz z góry i uśmiecha się, widząc że tak dobrze sobie radzimy.
Zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę do Londynu. Nasz stary dom przywodził zbyt wiele bolesnych wspomnień. Liczyliśmy, że wyjdzie nam to na dobre i byliśmy pewni przekonania i nadziei. Tak właśnie miało być. Do mojego perfekcyjnego świata znów miał powrócił porządek.
Nie pamiętam dokładnie kiedy się to stało. Błądziłem nocą po jakiś nieprzyjemnych uliczkach w poszukiwaniu głównej drogi, ale nie zbyt mi to wychodziło. Zagłębiałem się coraz bardziej w puste magazyny i opuszczone domy, a jedyne co czułem to był strach. Straciłem już wszelką nadzieję, że uda mi się kiedykolwiek wyjść z tego mrocznego labiryntu.
I wtedy spotkałem ich. Handlarzy narkotyków.
Widzę szok na waszej twarzy kiedy to czytacie, wiecie? Myślicie, że jestem pojebany. Ale nie jestem. Jestem po prostu bardzo, bardzo chorym i pomylonym człowiekiem, który wycierpiał w życiu więcej niż niejedna starsza osoba. "Błądzenie jest rzeczą ludzką" czyż nie?
Tak więc, w wieku dwudziestu jeden lat, zacząłem brać narkotyki i uzależniłem się od nich już od pierwszego razu. Dawały mi to pieprzone poczucie, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Pozwalały... cóż, jednym słowem odlecieć. Odizolować się od rzeczywistości i ignorować wszystko.
Na początku niewielkie dawki, stawały się coraz większe, większe i większe. Dopiero wtedy uzależnienie zaczęło dawać o sobie we znaki. Gdy zabrakło mi odpowiedniej dawki zaczynałem panikować i by ją zdobyć, byłem gotów zabić osobę, która by je miała lub która uniemożliwiła by mi ich zdobycie. Praktycznie nie jadłem i nie piłem, do życia potrzebny był mi jedynie biały proszek.
Dziwiłem się dlaczego mama nie zauważyła żadnych zmian. A zmieniłem się drastycznie nie tylko z wyglądu, ale również i z charakteru. Ale ona była zbyt zaabsorbowana dzieckiem, żeby poświęcać mi chociaż minutę dziennie... I chyba to zachęcało mnie do brania coraz to większych dawek.
Później... Kolejna biała plama na umyśle. Błyski, światła, krzyki. Nic więcej. Po prostu w jednym momencie stałem, lekko kołysząc się przed mamą, a w drugim budziłem się w szpitalu. Tak, znowu on. Trafiłem tam już chyba po raz czwarty w bardzo krótkich odstępach czasu. I jak zwykle przywitał mnie tam doktor Green, który w ciągu tych lat zdąrzył nabrać jeszcze trochę więcej tuszy, a jego twarz przyozdabiało kilka zmarszczek. Wyglądał jeszcze bardzo poważnie, po czym wręczył mi do dłoni kartkę, której treść sprawiła, że zaschło mi w gardle.
Odwyk. Najgorsze miejsce na świecie. No przynajmniej dla mnie. Czułem się zwyczajnie przytłoczony ta gigantyczną liczbą pacjentów i personelu. A najgorsze było chyba jednak to, że ci wszyscy ludzie chcieli się ze mną zaprzyjaźnić i nie przyjmowali do wiadomości ewentualnej odmowy. Dzięki Bogu, będąc w ośrodku nie miałem zbyt dużo wolnego czasu, bo ciągle chodziłem na jakieś sesje, więc takie osoby nie maltretowały mnie zbyt często.
To śmieszne, że po upływie prawie pięciu lat zrozumiałem, jak paskudnie zarozumiałym chujem się stałem. Niszczyłem nie tylko siebie, ale i również moją mamę, która mimo wszystko mnie nie opuściła. A na to nie mogłem pozwolić tym bardziej. W dodatku musiałem, po prostu musiałem wychować Tom'a na dobrego człowieka, który miał być równie wspaniały, jak jego matka.
Papieros dopalił się, a ja z ciężkim westchnieniem zgniotłem go czubkiem buta i schowałem do kieszeni kurtki zmarznięte dłonie. W tym samym momencie gdzieś zaczęto grać "Cichą noc", a facet ze sklepu ze starociami zaczął wciskać na wystawę gigantycznych rozmiarów choinkę, obwieszoną zbyt dużą ilością świecidełek.
Święta. Uhm, jak mógłbym zapomnieć? Przecież właśnie po to ruszyłem dupę z domu - żeby kupić coś mamie i Tomowi... A zamiast tego zacząłem wracać do wspomnień. Miałem już tego nie robić, bo gdy wracałem do nich pamięcią... Znowu zaczynało robić się ze mną źle.
Wsiadłem do samochodu, nie wiedząc co robić. Po zastanowieniu uznałem, że dobrze zrobi mi wizyta w Manchesterze, na grobie Cassie. Zawsze po tych wizytach było mi jakoś lepiej. Może dlatego, że zwykłem z nią rozmawiać. Nie była to o tyle rozmowa co monolog, w którym zwykłem żalić się mojej dziewczynie ( tak, ciągle nazywałem ją swoją dziewczyną ) na to, że mnie zostawiła. Tak właściwie nie było to jej winą, ale chociaż miałem na kogo ją zwalać...
Podróż opłynęła mi dosyć szybko, więc nim się spostrzegłem byłem już przy cmentarzu. Kupiłem duży, fioletowy znicz, po czym skierowałem się w dobrze mi już znaną drogę. Śnieg chrupał pod moimi stopami i okrywał pobliskie groby mięciutką pierzyną, chowając pod nią znicze i wiązanki. Jakieś małżeństwo próbowało właśnie zrzucić śnieg z nagrobka, ale marnie im to szło, ponieważ śnieg sypał dzisiaj wyjątkowo mocno.
Wreszcie dotarłem do celu. Wielki, wykonany z ciemnego marmuru pomnik, z wygrawerowanym na nim złotymi literami: Casandra Justine Millet, a pod nim, nieco mniejszymi: 1.10.1994-14.09.2012. Zgarnąłem nieco śniegu i na jego miejscu postawiłem zapalony znicz.
- Hej - szepnąłem. - Tak jakoś przyjechałem. Zebrało mi się na wspomnienia, a zawsze, gdy do ciebie przyjeżdżałem, polepszało mi się - wziąłem głęboki wdech. - Nie dociera do mnie, że są już święta. I nie dociera do mnie, że to już ponad pięć lat. Pięć lat nie ma cię już z z nami. Pięć lat ciągłych upadków. Pięć lat cierpienia. Pięć lat błędów. - spojrzałem wściekle na grób. - A ty wszystko przez ciebie.
- Znowu przyszedłeś tu by mnie oskarżać? - zaśmiał się ktoś z tyłu. - Bo wysłuchuję tego od pięciu lat i zaczyna być to nurzące, wiesz?
Odwróciłem się napięcie. A przedemną stała ona - Cassie. Wyglądała tak samo, jak w dniu kiedy zobaczyłem ją po raz ostatni. Każdy element jej skóry wydawał się być nienaruszony, ale jednak wyglądała jakoś inaczej, tak bardziej... hm... przezroczyście? Och, no tak. Czego ty Styles oczekiwałeś, co? Że będzie żywa? Ona musiała być aniołem.
Ale mimo wszystko mój szok był gigantyczny. Wcześniej owszem, widywałem jakieś widma, ale nie było wtedy ze mną najlepiej, więc nie traktowałe ich poważnie. Ale to naprawdę musiała być Cassie. Znaczy się jej dusza. Ale ta nadal Cassie.
- Co ty tu robisz? - zdołałem wydukać, obserwując jak dziewczyna podchodzi do mnie z uśmiechem.
- Co robię? Przyszłam, bo nie mogę patrzeć, jak się męczysz.
- Wszystko jest okej - skłamałem.
Dziewczyna spojrzała się na mnie krzywo.
- Nadal nie umiesz kłamać.
- Chociaż to się nie zmieniło.
Zaśmialiśmy się oboje. Cassie stanęła przedemną i wyciągnęła rękę, jakby chciała mnie dotknąć, ale po chwili opuściła ją z wyraźnym bólem.
- Czemu tego nie zrobisz? - szepnąłem.
- Nie mogę - odwróciła wzrok. - Po pierwsze jestem jedynie duszą, czyli nie jestem materialna, a po drugie mogę tylko z tobą rozmawiać.
- To o czym chcesz rozmawiać? - zapytałem po chwili milczenia.
- O tobie, Hazz. O tobie.
Właśnie tego pytania chciałem uniknąć. Dziewczyna na pewno wiedziała co się ze mną działo, ale nie chciałem się jej z tego tłumaczyć. I bez tego doskonale wiedziałem iż się na mnie zawiodła. Na pewno nie oczekiwała po mnie takiego zachowania.
- A nie możemy o tobie? - zapytałem z nadzieję.
- O mnie? - zaśmiała się. - Możemy pogadać o mnie, ale nic się nie zmieniło.
- A... co u chłopaków?
- Cieszę się, że pytasz, bo właśnie tym przypomniałeś mi, że mam ci przekazać od nich pozdrowienia - uśmiech rozświetlił jej twarz. - U nich jest świetnie - jej twarz nagle spoważniała. - Zmieniasz temat!
Kłamstwo nie miało sensu, bo dziewczyna rozpoznałaby, że blefuję. Kiwnąłem więc głową, a ona westchnęła ciężko.
- Dlaczego nie możesz sobie z tym poradzić?
- Nie wiem - mruknąłem, patrząc na swoje dłonie. - Po prostu znaczyliście dla mnie zbyt wiele, żebym mógł się jakoś z waszą śmiercią pogodzić.
- Ale nie możesz ciągle żyć przeszłością! Właśnie tego próbowałeś mnie nauczyć, a teraz sam łamiesz tą zasadę, Hazz.
- I teraz rozumiem dlaczego tak nie potrafiłaś.
- Własnie, że nie. Kiedy dowiedziałam się o twojej śmierci dotarło do mnie, że do tej pory źle to rozumiałam.
Zamilkłem, bo na tą ripostę, jakby zabrakło mi odpowiedzi.
- Harry - Cassie odezwała się łagodnie. - A może być sobie kogoś znalazł, co?
- Rozumiesz to, że po tobie nie będę w stanie pokochać?
- A może...
- CO TY TU WOGÓLE ROBISZ DO CHOLERY?! - wrzasnąłem na cały cmentarz. - JESTEŚ NA PEWNO WYTWOREM MOJEJ WYOBRAŹNI! TWOJA OBECNOŚĆ TUTAJ JEST NIEMOŻLIWA!
- Dla Niego nie ma słowa niemożliwe - powiedziała, jakby nie usłyszała mojego wybuchu. - A poza tym, może nie jestem wytworem twojej wyobraźni, a gryzącym cię sumieniem?
Tymi słowami dała mi cholernie do myślenia. Może rzeczywiście gryzło mnie sumienie? Może rzeczywiście byłem przepełniony winą? Ale winą do samego siebie. Za to, że zachowywałem się, jak zachowywałem, doprowadzając przy tym osoby, które kochałem do załamania. Dopiero teraz dostrzegłem, jak wiele bezsensownych błędów popełniałem. Jak beznadziejnie rozczulałem się nad sobą, popadając to w coraz kolejne nałogi...
Byłem kutasem. Głupim, zarozumiałym i zadufanym w sobie kutasem.
- Jestem kutasem.
Cassie zachichotała.
- Nie, nie jesteś kutasem Hazz. Po prostu zboczyłeś z właściwej drogi w życiu.
Wolno pokiwałem głową, po czym spojrzałem na dziewczynę z uśmiechem.
- Dziękuję, dzięki tobie zacząłem wszystko rozumieć.
- Oh, do usług - mrugnęła. - I obiecujesz, że postarasz się jakoś ułożyć swoje życie?
- Obiecuję - przyłożyłem rękę do serca.
Uśmiechnęła się, po czym jej postać zaczęła się rozmywać.
- Kocham cię, wiesz? - powiedziała.
- Ja ciebie też - powiedziałem z powagą. - I zawsze będę.
A kiedy już zniknęła, w moim sercu narodziła się nadzieja, że teraz już naprawdę, w moim życiu nastanie happy end.

Witajcie po raz ostatni. Szczerze mówiąc nie dociera do mnie fakt, że pisze do was na tym blogu po raz ostatni. Włożyłam w niego niego niemal pół roku pracy i wysiłku. Nigdy nie spodziewałam, że zbiorę aż tylu czytelników, których zajebistość przekroczy wszelkie miary i granice wyznaczone przez ludzki umysł. Na pewno widzieliście dedykację, prawda? Jest napisana w taki, a nie inny sposób, bo chcę i pragnę podziękować serdecznie każdemu z was. I nie ważne jest czy komentowałeś rozdziały, czy nie, czy przeczytałeś każdy rozdział albo czy byłeś ze mną od samego początku czy może przyszedłeś, kiedy zaczęłam pisać ostatnie rozdziały. Każdego z was kocham tak bardzo mocno, że tej mojej miłości nie jest w stanie określić po prostu nic. 
Liczę, że pokochaliście Harry'ego i Cassie tak bardzo jak ja. I chcę wam powiedzieć, że to zakończenie, które wymyśliłam jest swego rodzaju happy endem. Nie jestem w stanie określić dlaczego, ale po prostu uważam, że tak jest.
I na samym końcu, pragnę was przeprosić za każdą wylaną łzę. Smajle kochane i idźcie zdobywać świat.
Ale jeśli chcecie zostać ze mną dłużej, zapraszam tu, gdzie niedługo pojawi się nowy rozdział.
Kocham was. xx